Index      2002   03   04    05    06    07    08    09    10    11    12   WR 2002   |   2003   01   02    03   04    05    06    07    08    09    10    11    12   WR 2003   |   2004   01   02    03   04    05    06    07

Kwiecień 2002 DeTe

podróże sakralne - spowiedź



ta mała i chuda z objawieniem w oczach
wchodziła do świątyni w czerwonych pończochach
w półnegliżu słodkim na wysokości ud

klęcząc rozchylała klęcząc była upadkiem
słuchała oskarżeń przytakując nieznacznie
i ze skrawka kiecki naddartej przypadkiem
nitkę skubała

zaczepkę dla boga
który chcąc ją zbawić przeskakiwał witraże
i tę nitkę chwytał jak początek latawca

rozgrzeszał

marco

Przyjdę do ciebie



         Przyjdę do ciebie, przyjdę, a jakże!
         - zostaw wieczorem otwarte drzwi:
         pączki przyniosę na świeżych gałązkach
         i pić będziemy kropki znad i.

         Będziesz pijana, jak ja pijany
         nocą kwietniową i blaskiem świec.
         I rozkwitniemy razem z baziami,
         a i bez kropek? - precz od nas, precz!

                 (kochany, masz wspaniałe salcesony
                 hi hi, chciałam powiedzieć,
                 że masz takie wspaniałe kalesony

                 chciałaś powiedzieć, nietrzeźwa mną,
                 że miałem je kiedy otwieraliśmy
                 pierwsze i?

                 nie, chciałam powiedzieć...
                 chciałam powiedzieć po prostu: hi hi)

         Rano śmieciarze nocy wiosennej
         znajdą pojemnik bez kropek i
         i jeden powie do drugiego:
         zobacz, jak Wisła się dzisiaj mgli!

         Wiosna! (ten drugi) wiosna, kolego
         i kropki nad i mają tarło.
         A potem pójdą na całego
         tam gdzie i żadne nie dotarło.

wilczysko

wędrowna kamienica



tylko są wersy okien
zamknięte na przestrzał kotów
liżących ciepłe światło

tylko jest wina rozpięcie
ponad kopalnym gwarem
podwórek czerwonych studni

ogień przygasa ogień
na ramieniu zapal mnie
prosi wróbel rozrzuć

tylko siebie kącikiem
w ostatnim przemieszczeniu
nie spamiętam muśnięcia

opuszek miękkie słoje
przestrzeń kaleczy gruz

Jan Kalina

* * *



lubię Szopena twoje włosy
bordową nitką w niebie moim

prosta percepcja pocałunek
w niewypełnionym trwa pokoju

jesienna chmurka jest herbata
do ust podana wyśmienicie

smakuje dzień ten wydłużony
o kosmyk włosów lecz o świcie

nikt mnie nie znajdzie już mnie nie ma
powróci list w kopercie zwrotnej

i znowu deszcz i deszcz za oknem
i wszystkie wiersze świata - mokną

tytek

Koncert na chorał ikonę oraz impresję (z głowy)



stałeś na tle nieba ciemnym posągiem
czekając na uwerturę obłoków
powietrze czyste, że aż zęby bolą
a Niewidzialni Litwini machali do ciebie z zagranicy

ciało rzeki w dole opływało
nasze stopy gigantów usypane z kurhanów
a dymy urodzone przez chałupy zza wody
bezskutecznie próbowały dołączyć
do podniebnej orkiestry

Za plecami mieliśmy potęgę
cerkwi, synagogi i sześciu kościołów katolickich
pod stopami tysiącletnie prochy przodków
a na polach skowronki i snopowiązałki

Wtedy delikatnym ruchem stworzyłeś
czterech kleryków, którzy ukradzioną łódką
przemykali się na drugi brzeg aby tam
do spółki ze słońcem
szukać Boga w wilgotnych od rosy leśnych kościołach
akompaniowali im niepiśmienni pisarze
klepaniem kosy na podwórkach
i szczekaniem wiejskich psów goniących
spienionego konia po brukowanym rynku


Potem andante samotnego malarza
obłoków na cerkiewnych sklepieniach
cisza medytacji w wilgotnym półmroku
oddech przodków na policzku
i łóżko zardzewiałych rusztowań
pośród porozrzucanych pędzli
Na szczycie głowy malarza
zagrałeś polanę z malutką cerkwią
sosny i krzyże pokutne, staruszka obiera ziemniaki
a ponad olszyną piaszczysta droga

I znowu woda, cała w słonecznych brązach
chłopacy na łódce rzucali się w chłodną mądrość
i cieszyli byciem
a na kajaku dziewczyna w słomkowym kapeluszu
poprawiała ramiączko zielonej sukienki
onieśmieleni nurkowali wokół kajaka
by choć zerknąć na nią spod wody
dźwięk jej włosów i twarzy
pełnej delikatnych możliwości
spowodował, że pognaliśmy wszyscy na pomost
zostawiając cię samego na wzgórzu
razem z gasnącymi obłokami
milczacą pieśnią Boga

rumczajs

las na przełęczy Woliborskiej, gęsta mgła (impresja)



[... natarczywi. Aż położyła dłoń na vaginie i skryła.
Lecz i przez nią pulsowały oczy mbebe, które wszystko widzą.
Wtedy usiadła niewiasta żeby jej piersi się uwypukliły.

I młodzi mężczyźni z plemienia Ndani stanęli przed nią.
I siłowali się. Prężąc torsy - sklepienia, szyje - zworniki sklepień,
ramiona i nogi splecione na kształt szałasów z trzciny.
Lecz niewiasta nie krzyczała i nie klaskała młodzieńcom.

I w rękach przynieśli liście skrywające rozkosze sytości.
Podsuwali przed nią nakłaniając: 'weź i jedz'.
Ale wątroby obłe a kiszki pełne mięs związane były
i nie miały końca naczętego by je spożyć. I niewiasta nie jadła.

Wtedy zaprosili tancerzy z przepaskami z płótna i grających na bębnach tutumi.
I w tańcu przepaski odsłaniały biodra i członki tancerzy.
Zdobione czerwienią z kory banka, żółcią puebe i białym sokiem omei.
I młodzi mężczyźni Ndani tańczyli a ona nie zaczęła tańczyć.

Poznali wtedy, że nie jest gotowa. I zakryli swoje ciała od ramion do łydek
na znak wstydu. I odeszli. A niewiasta legła wyczerpana.

         I [czcigodni przodkowie] wymyślili drzewa żywe.
         Te wyginały się ochoczo z tajemnicy ziemi.
         Strzelały w mgłę i wyżej jeszcze.
         Z mgły, przyłapane, zanurzały w dół kibić giętkią.
         I gięły się i gięły. Aż do ziemi.
         Zrastały się z nią wielokrotnie - tworząc las.

         Wtedy weszły kobiety jak lampiony barwne.
         Ciepłe w środku.
         Przechadzały się po lesie strumieniami świateł.
         Rozwieszały uprane szaty w gałęziach i czekały aż wyschną.
         Lecz we mgle nie mogło nic wyschnąć.
         I z kropel wzięły początek strumyki leśne.

Za każdym zakrętem czekało drzewo spragnione wody.
A ramię mężczyzny wspierało niewiastę. W szałasie z turi i na łące pełnej
kwitnących muzi. I w lesie pełnym węży i ptaków nkulele.
Od tamtej pory drzewa są dla mężczyzn a strumienie dla niewiast.
I niewiasty z lampionami spacerują po lesie. A mężczyźni szukają
barwników.]

ELMO

p i s a n i e z P i o t r e m



Piotr
pyta czym jest dla mnie noc
odpowiadam
'chłodnym rumieńcem ziemi'
patrzę jak zuchwale notuje
zaglądam przez żółte kratki zabezpieczające kiosk
widzę okładki srebrnego peugeota dziewczynę
uśmiecha się ma ciemne okulary
czytam fragment krzyżówki
'podniecenie' literuję   u n i e s i e n i e

przechodzi pijaczyna
z bożonarodzeniową reklamówką
pochylony do przodu jak przerdzewiałe
szyjki ulicznych lamp

myślę o Piotrze
wyciągam kartkę piszę:
'co raz mniej dni w nas jak uniesień'

czasami stoimy tam tak długo
i czekamy
aż przejedzie nas
sunący po murze cień autobusu

'na przekór małości'

wojtekf (Lew N. Dołgorukow)

_._



ochoczo zakasując do pół łydki
suknię bez szwów
przekładając nogi ponad burtą
rzekł
- A teraz
pokażę wam chłopcy
co to naprawdę znaczy ... "mieć powodzenie"
dłoń przyłożywszy do skroni
zasalutował
i poszedł prosto
do Betsaidy
(omijając
lekkim łukiem
cypel Kafarnaum)

wilczysko

powrót II



wracam do domu nocą
snuję się delikatnie
przy brukowej kostki lśnieniu kałuż
w smużkach ulicznych szperaczy
blednę co krok co krok

przystaję na każdy warunek
powrotów są dwie odpowiedzi
gdy pojawia sie trzecia
cofam ostatnie słowo
o krok o krok

w stronę karty tytułowej
uderzają ćmy łebkami
rozbijają światło słów
pod butami wzbiera miasto
wzbiera wzwyż i wzbiera wspak

jest nie ma
wzbraniam się wejść na górę
choć szukam przełącznika
znajduję tylko strach
świst oddechu
stopień
^ do góry   
Strona istnieje od czerwca 2002 r. © Copyright Zespół 2002-2006.
Teksty są własnością autorów. Kopiowanie wyłącznie za zgodą autorów.
south beach Depresja