Index      2002   03   04    05    06    07    08    09    10    11    12   WR 2002   |   2003   01   02    03   04    05    06    07    08    09    10    11    12   WR 2003   |   2004   01   02    03   04    05    06    07

Wrzesień 2002 Heniu

GARNEK I ŚWINKA
(z cyklu CYKLADY)



to była dobra wyspa tak okrągła
jak brzuch kobiety jak leżąca tarcza
czasem nocami mruczała nam sennie
i kołysała nasze małe śmierci

nasi mężczyźni o czerwonych
plecach pierwsi poczuli powiew podniecenia
nagle żaglowcom wyrastały piersi
dłonie garncarzy kształtowały biodra
a nam kobietom okrąglały brzuchy
białe i święte i rosła w nas pewność
że oto idzie poród i poczęcie
że wyspa rodzi następne stulecia

pakujemy się

wszystko co jest nami
musimy przewieźć gdzie indziej
nie wolno uronić pierścionka monety
przepaski do włosów nic co zostawione
mogłoby nas w przyszłości skłaniać do powrotu

cały nasz żal zabieramy ze sobą
choć czerwone ramiona naszych wioślarzy
jednogłośnie uchwalają irytację
nie zostawimy nawet niepotrzebnych
drobiazgów starych prezentów dziurawej sukienki
wazy na wichry z ułamanym uchem

morze trzeszczy

i mimo wszystko obracamy głowy
w których kołują rzeczy zapomniane
ten stary garnek co stał na podwórzu
i chora świnka w zagrodzie od morza

wilczysko

koniec



prawie zawsze razem ona
samym skrajem postrzegania
on ją tropi w zapachu mięty
i jałowca wie że upał kłębi
łamie i rozpuszcza linię horyzontu
w koloid złudzenia pejzażowej
skazy purpurowej tanathos
przysiadłej niezdarnie na polnym
kamieniu udaje ze drzemie
tak

to jedno mgnienie podrażnionych powiek
nie będzie zliczone nie trafi w rejestry
jastrząb nieliniowy wzmacniacz grawitacji
darmo chce dziurawić darń uściskiem szponów
zerwać świat z blejtramu dziobnąć równowagę
tam gdzie się trzepocze tętni sedno krzyku
dwa kroki ucieczki

gdzieś ty zawędrował

tutaj nic nie krzyczy
może jednak zerwał
nie

znalazł ją choć nie chciał przyprószoną
śniegiem z pieczęcią styliska na bladym policzku
małe brudne stopy a w zmrożeniu powiek
wszystkich żywych dziewcząt niezbadane oczy
więc nie udawała

nie nie myśl obrazem

sokory kolumn w prześwicie
świdwy graale zimowe
i duch katedry z procesją
oniemiałych kruków
wystarczy tutaj zostać
to jeszcze nie jest koniec

***

przyszedł niosąc swiatło
śmierci nie ma westchnął
usiadł obok w śniegu
i bardzo posmutniał

seahorse

zostałam



klatka schodowa
straszyła szczerbatym witrażem
i głową smoka na końcu poręczy
w służbówce jurek wariat
mamrotał mantrę wokół stołu

biegałam korytarzem
skrzypiał drzwiami pokoi
starych samotnych kobiet
pachniały kościołem i naftaliną
zachłannie szczypały w policzki

do tej klamki musiałam
wspiąć się na palce bolało
pleciony fotel kiwał biegunami
staruszka miała biały kołnierzyk
a może gołębie na ramionach

i bezy z bitą śmietaną
zostałam

Anna pa,pa

miętówki



przyjechałeś w południe i zabrałeś na spacer
i ani, ani razu nie wypuściłeś mojej dłoni ze swojej,
i panowała między nami ciepła jesień w samym środku lata
pełna magicznych obrządków, wirujących już listopadem liści
(wolno wchodziliśmy w skrzeczące drzewa)

najpiękniej było, kiedy po prostu częstowałeś mnie
zielonymi miętówkami z otwartej dłoni, "po prostu" zawierało się
w tym rąk-geście, ot zwykłość zakochanków, dokarmianie ptaków

wynajęłam Ci pokój na strychu, z oknem na sad i kilka gwiazd
jak czereśnie. a Ty, w zamian szatkowałeś lipowe deski na
zapałki-opałki, a buczynowe bale na szczapki,
paliliśmy się karminowo, spopielali nierównomiernie nie bacząc
na księżyc potrząsający cekinami
(łąka cicho topiła się w lustrze)

a kiedy wyjeżdżałeś
zachód słońca słał się po równinach i w tym pędzie szalonym,
stukacie kół pociągu to znikał za wysepkami sosen,
to na powrót wyłaniał, a wierzchołki drzew nienazwanych
z pośpiechu wydawały się być zupełnie czarne na tle pomarańczów,
wiśni, błękitów sweterkowych, które poziomymi, horyzontalnymi pasami
kładły się na niebie aż wstrzymano oddechy na chwilę.

we wszystkich oknach zalążki zła gasły. pachniało miętą.

przyjaciel

Zhenobiusz ma imię



Zhenobiusz
ma imię jak wszystko
co zostało już nazwane
nic nie istnieje bezimienne
dopuszcza się więc kolejnych nadinterpretacji
by odkrywać znaczenia słów których nie wypowiadał
ze zdziwieniem konstatuje że wymazano je
ze wszystkich słowników
a do ocalałych
dopisano niezliczone głosy


jeszcze tylko chleb się broni
choć i nań szykują swe mieszadła dzieże
piekarze z prądem czasu

dzisiaj nada nowe kryptonimy
najważniejszym rzeczom
nikomu ich nie zdradzi więc
może oprą się zakusom
interpretacji

weryfikatora
nazw

Magdalena

opowieść służącej



rzeczom najsampierw służymy. jesteśmy z nimi w symbiozie
której przerwać nie sposób. niby nas buty noszą, niby nas
grzeją płaszcze. a tak naprawdę one czekają tylko, żebyśmy
w ręce przyjazne je brali - i poddawali pieszczotom.

wyczyścić buty, uprać suknie. dziury cerować, a naczynia
pomyć i schować do kredensu. w ukłonach ścierać z mebli kurz.
przedmioty niemo nadstawiają swoje urazy i nieszczęścia.
taboret oto nóżkę stracił - a tutaj szew się pruje znów.

to martwe życie ludzkich tworów nieuprawnionych do wskrzeszenia
demiurga we mnie sobie szuka. ja mam łagodzić ich znikanie.
i tylko nocą, gdy pierzynę już zagrzeję od mego płaczu roztrzęsioną -
przedmiotów kanty miłosiernie ściera sen.

Asasello

Szczek



kolumny i kolumnady
czerwone światła pełnie księżyca
- właściwie nic się nie dzieje
wszystko się miesza w lejku ulicy
nim mi się wleje do głowy

już więcej nie chcę tabletek
i żadnych słoni na drugie szczęście
- bo przecież nic się nie dzieje
nawet te wszystkie wrzeszczące pieski
utrzyma na klamce pasek

marco

Gość



       Czy ktoś to zauważy kiedy pójdziesz sobie
       wreszcie: ile wschodów i zachodów albo snów,
       ile Stąd pozbierałeś w kosz zamkniętych powiek

       (choćby z śniegu, letnich pól lub bzu) z Czegokolwiek,
       na co raz choć spojrzałeś przechadzając się Tu
       a co trwało - Dotychczas - jak zamknięte w Sobie

       na Klucz. Cóż, gdyby mógł tak żegnający człowiek
       dostrzec kradzież, jak mało pozostawiono mu
       z Miejsc, których nie zebrałeś w kosz zamkniętych powiek

       kiedy odchodziłeś Stąd szło przed tobą mrowie
       innych - czy starczyłoby (jak Dotąd!) wszystkich Słów,
       aby Pustkę w której tkwi uzmysłowić sobie?

       Tego, co wzięte z sobą przecież nie wypowie
       jeżeli sam nie zmierzy stopą pulsu twych dróg,
       nigdy, już tak szeroko nie otworzy powiek

       gdy mu z wschodów, zachodów zostało Cokolwiek
       (choćby z śniegu, letnich pól lub z wiosennego bzu).
       - Czy Ktoś to zauważy kiedy pójdziesz sobie:
       ile mu Stąd zabierasz w kosz zamkniętych powiek?
^ do góry   
Strona istnieje od czerwca 2002 r. © Copyright Zespół 2002-2006.
Teksty są własnością autorów. Kopiowanie wyłącznie za zgodą autorów.
south beach Depresja